piątek, 11 kwietnia 2014

Z bliska i z oddali

Podczas laboratorium metodycznego w Przysusze miałem możliwość obserwowania procesu wdrażania studentów w warsztat pracy terenowej, dlatego siłą rzeczy zastanowiłem się nad własną edukacją. Jakichś dziesięć lat temu, po drugim roku studiów wylądowaliśmy na Spiszu. Praktyki trwały dwa tygodnie. Był to mój jedyny zespołowy kontakt z „terenem” za czasów studenckich. Prowadziliśmy inwentaryzację kapliczek. Grupę podzielono na dwuosobowe zespoły, każdemu z nich przypadała jedna wioska. Między pracą kiedyś a dziś nie byłoby różnicy, gdyby nie przepaść technologiczna między tym, co znam z pamięci, a tym co widzę w Przysusze.

Wtedy na grupę przypadały dwa laptopy (w tym jeden prowadzącego), jeden aparat fotograficzny, kilka – nie jestem pewien ile – dyktafonów cyfrowych i reszta dyktafonów kasetowych. Najważniejszym sprzętem był blok w kratkę formatu A5 i garść długopisów. Na potrzeby inwentaryzacji nie mieliśmy nawet centymetra, toteż by podać wymiary poszczególnych elementów cierpliwie rozrysowywanych kapliczek, stosowaliśmy z kolegą miarę: „pół Kuby”, „ramię Kuby”, „palec Kuby” – dał się cierpliwie zmierzyć linijką byśmy dysponowali jakimkolwiek punktem odniesienia. Wytypowane obiekty w terenie fotografował prowadzący, bo my mogliśmy je wyłącznie szkicować, przez co nie było mowy o fotografowaniu ludzi, zabudowań, czy interesujących sytuacji. Zapas kaset starczał ledwie na jeden dzień pracy a w trakcie wywiadu trzeba było pamiętać by zmienić stronę albo wymienić kasetę. Ja prowadziłem rozmowy, kolega w tym czasie odręcznie spisywał te z dnia uprzedniego. Ze względu na środki techniczne, jakimi dysponowaliśmy, dzień pracy był podporządkowany gromadzeniu informacji i ich natychmiastowemu utrwaleniu, pozostawiając niewielką część wieczoru bądź nocy na życie towarzyskie.

Obecnie każdy student posiada dyktafon, większość uczestników zabrało ze sobą laptopy, jest też kilka bądź kilkanaście aparatów fotograficznych. Są narzędzia, jest czym robić. To zaś przekłada się na zwielokrotnienie palety technik badawczych jakie w trakcie wyjazdu mogą sobie przyswoić studenci.

W trakcie studiów nie uczono mnie bowiem prowadzenia dziennika, nie było też mowy o prowadzeniu notatek terenowych, nie wspominając o regularnym zapisywaniu obserwacji. Właściwie, do innych, aniżeli wywiad, sposobów gromadzenia danych nie przykładano większej uwagi. Jeśli zaś miałby to być wywiad, to tylko indywidualny, bez zająknięcia o takiej ekstrawagancji jak fokus. Dziesięć lat temu badania z zakresu antropologii wizualnej dopiero raczkowały, zatem nie było mowy o kształtowaniu antropologicznej ciekawości i uważności za pomocą zadań takich, jak choćby to polegające na tworzeniu problemowego fotoeseju. Gdzie sposób kadrowania zdjęcia zmusza do niemal bezwiednego, specjalnego trybu myślenia na dany temat, a zarazem postrzegania rzeczywistości. Nie było też silnie wyodrębnionej orientacji antropologii zmysłów, która pociągałaby za sobą odruch w postaci uruchamiania dyktafonu, w trakcie lawirowania między kramami przysuskiego targu, po to by utrwalić koloryt lokalnego soundscape’u z charakterystycznym pokrzykiwaniem handlarzy. Obserwując studentów, ich rozterki, ale i doniosłe sukcesy, dochodzę do wniosku na temat roli, jaką odgrywają te pierwsze poligony badawcze, na które jesteśmy rzucani, że to właśnie one pozwalają przyswoić sobie i wypraktykować „podręczną skrzynkę z narzędziami”, jaką jest warsztat badacza. Z perspektywy lat wiem, że poza techniką wywiadu, wszystkich innych sposobów gromadzenia danych musiałem się nauczyć na własną rękę – z lepszym bądź gorszym skutkiem. Warto zatem podczas tak pomyślanego laboratorium wykorzystać daną szansę, bo kolejna może się nie zdarzyć…

 
Filip Wróblewski
 


Wtorkowy poranek na targu w Przysusze, fot. A. W. Brzezińska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz