Przysuszanie, fot. A. Paprot
Przysucha - antropologiczne badania terenowe
Badania realizowane w dniach 3-12 kwietnia 2014 r. przez studentów z Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Temat: "Praktykowanie krajobrazu kulturowego. Lokalne i regionalne wymiary zjawiska na przykładzie społeczności z Przysuchy i Szydłowca"
piątek, 11 kwietnia 2014
Z bliska i z oddali
Podczas laboratorium metodycznego w Przysusze miałem możliwość obserwowania procesu wdrażania studentów w warsztat pracy terenowej, dlatego siłą rzeczy zastanowiłem się nad własną edukacją. Jakichś dziesięć lat temu, po drugim roku studiów wylądowaliśmy na Spiszu. Praktyki trwały dwa tygodnie. Był to mój jedyny zespołowy kontakt z „terenem” za czasów studenckich. Prowadziliśmy inwentaryzację kapliczek. Grupę podzielono na dwuosobowe zespoły, każdemu z nich przypadała jedna wioska. Między pracą kiedyś a dziś nie byłoby różnicy, gdyby nie przepaść technologiczna między tym, co znam z pamięci, a tym co widzę w Przysusze.
Wtedy na grupę przypadały dwa laptopy (w tym jeden prowadzącego), jeden aparat fotograficzny, kilka – nie jestem pewien ile – dyktafonów cyfrowych i reszta dyktafonów kasetowych. Najważniejszym sprzętem był blok w kratkę formatu A5 i garść długopisów. Na potrzeby inwentaryzacji nie mieliśmy nawet centymetra, toteż by podać wymiary poszczególnych elementów cierpliwie rozrysowywanych kapliczek, stosowaliśmy z kolegą miarę: „pół Kuby”, „ramię Kuby”, „palec Kuby” – dał się cierpliwie zmierzyć linijką byśmy dysponowali jakimkolwiek punktem odniesienia. Wytypowane obiekty w terenie fotografował prowadzący, bo my mogliśmy je wyłącznie szkicować, przez co nie było mowy o fotografowaniu ludzi, zabudowań, czy interesujących sytuacji. Zapas kaset starczał ledwie na jeden dzień pracy a w trakcie wywiadu trzeba było pamiętać by zmienić stronę albo wymienić kasetę. Ja prowadziłem rozmowy, kolega w tym czasie odręcznie spisywał te z dnia uprzedniego. Ze względu na środki techniczne, jakimi dysponowaliśmy, dzień pracy był podporządkowany gromadzeniu informacji i ich natychmiastowemu utrwaleniu, pozostawiając niewielką część wieczoru bądź nocy na życie towarzyskie.
Obecnie każdy student posiada dyktafon, większość uczestników zabrało ze sobą laptopy, jest też kilka bądź kilkanaście aparatów fotograficznych. Są narzędzia, jest czym robić. To zaś przekłada się na zwielokrotnienie palety technik badawczych jakie w trakcie wyjazdu mogą sobie przyswoić studenci.
W trakcie studiów nie uczono mnie bowiem prowadzenia dziennika, nie było też mowy o prowadzeniu notatek terenowych, nie wspominając o regularnym zapisywaniu obserwacji. Właściwie, do innych, aniżeli wywiad, sposobów gromadzenia danych nie przykładano większej uwagi. Jeśli zaś miałby to być wywiad, to tylko indywidualny, bez zająknięcia o takiej ekstrawagancji jak fokus. Dziesięć lat temu badania z zakresu antropologii wizualnej dopiero raczkowały, zatem nie było mowy o kształtowaniu antropologicznej ciekawości i uważności za pomocą zadań takich, jak choćby to polegające na tworzeniu problemowego fotoeseju. Gdzie sposób kadrowania zdjęcia zmusza do niemal bezwiednego, specjalnego trybu myślenia na dany temat, a zarazem postrzegania rzeczywistości. Nie było też silnie wyodrębnionej orientacji antropologii zmysłów, która pociągałaby za sobą odruch w postaci uruchamiania dyktafonu, w trakcie lawirowania między kramami przysuskiego targu, po to by utrwalić koloryt lokalnego soundscape’u z charakterystycznym pokrzykiwaniem handlarzy. Obserwując studentów, ich rozterki, ale i doniosłe sukcesy, dochodzę do wniosku na temat roli, jaką odgrywają te pierwsze poligony badawcze, na które jesteśmy rzucani, że to właśnie one pozwalają przyswoić sobie i wypraktykować „podręczną skrzynkę z narzędziami”, jaką jest warsztat badacza. Z perspektywy lat wiem, że poza techniką wywiadu, wszystkich innych sposobów gromadzenia danych musiałem się nauczyć na własną rękę – z lepszym bądź gorszym skutkiem. Warto zatem podczas tak pomyślanego laboratorium wykorzystać daną szansę, bo kolejna może się nie zdarzyć…
Wtedy na grupę przypadały dwa laptopy (w tym jeden prowadzącego), jeden aparat fotograficzny, kilka – nie jestem pewien ile – dyktafonów cyfrowych i reszta dyktafonów kasetowych. Najważniejszym sprzętem był blok w kratkę formatu A5 i garść długopisów. Na potrzeby inwentaryzacji nie mieliśmy nawet centymetra, toteż by podać wymiary poszczególnych elementów cierpliwie rozrysowywanych kapliczek, stosowaliśmy z kolegą miarę: „pół Kuby”, „ramię Kuby”, „palec Kuby” – dał się cierpliwie zmierzyć linijką byśmy dysponowali jakimkolwiek punktem odniesienia. Wytypowane obiekty w terenie fotografował prowadzący, bo my mogliśmy je wyłącznie szkicować, przez co nie było mowy o fotografowaniu ludzi, zabudowań, czy interesujących sytuacji. Zapas kaset starczał ledwie na jeden dzień pracy a w trakcie wywiadu trzeba było pamiętać by zmienić stronę albo wymienić kasetę. Ja prowadziłem rozmowy, kolega w tym czasie odręcznie spisywał te z dnia uprzedniego. Ze względu na środki techniczne, jakimi dysponowaliśmy, dzień pracy był podporządkowany gromadzeniu informacji i ich natychmiastowemu utrwaleniu, pozostawiając niewielką część wieczoru bądź nocy na życie towarzyskie.
Obecnie każdy student posiada dyktafon, większość uczestników zabrało ze sobą laptopy, jest też kilka bądź kilkanaście aparatów fotograficznych. Są narzędzia, jest czym robić. To zaś przekłada się na zwielokrotnienie palety technik badawczych jakie w trakcie wyjazdu mogą sobie przyswoić studenci.
W trakcie studiów nie uczono mnie bowiem prowadzenia dziennika, nie było też mowy o prowadzeniu notatek terenowych, nie wspominając o regularnym zapisywaniu obserwacji. Właściwie, do innych, aniżeli wywiad, sposobów gromadzenia danych nie przykładano większej uwagi. Jeśli zaś miałby to być wywiad, to tylko indywidualny, bez zająknięcia o takiej ekstrawagancji jak fokus. Dziesięć lat temu badania z zakresu antropologii wizualnej dopiero raczkowały, zatem nie było mowy o kształtowaniu antropologicznej ciekawości i uważności za pomocą zadań takich, jak choćby to polegające na tworzeniu problemowego fotoeseju. Gdzie sposób kadrowania zdjęcia zmusza do niemal bezwiednego, specjalnego trybu myślenia na dany temat, a zarazem postrzegania rzeczywistości. Nie było też silnie wyodrębnionej orientacji antropologii zmysłów, która pociągałaby za sobą odruch w postaci uruchamiania dyktafonu, w trakcie lawirowania między kramami przysuskiego targu, po to by utrwalić koloryt lokalnego soundscape’u z charakterystycznym pokrzykiwaniem handlarzy. Obserwując studentów, ich rozterki, ale i doniosłe sukcesy, dochodzę do wniosku na temat roli, jaką odgrywają te pierwsze poligony badawcze, na które jesteśmy rzucani, że to właśnie one pozwalają przyswoić sobie i wypraktykować „podręczną skrzynkę z narzędziami”, jaką jest warsztat badacza. Z perspektywy lat wiem, że poza techniką wywiadu, wszystkich innych sposobów gromadzenia danych musiałem się nauczyć na własną rękę – z lepszym bądź gorszym skutkiem. Warto zatem podczas tak pomyślanego laboratorium wykorzystać daną szansę, bo kolejna może się nie zdarzyć…
Filip Wróblewski
Wtorkowy poranek na targu w Przysusze, fot. A. W. Brzezińska
Niewyspanie
Jestem
cholernie niewyspana.
Moje oczy są przekrwione. Teren
„wszedł mi do krwi”. Ale to chyba dobrze.
Myślałam, że rutyna wszystko
zniszczy, a jednak każdy wywiad dostarcza mi czegoś prawdziwego o
drugim człowieku. A najgorsze są wzruszenia, wtedy i mi jest
trudno, ale jestem badaczem, więc to ja muszę zachować dystans.
Mam wrażenie, że czas tych badań jest tak krótki, że nie
zdążyłam nic zrobić, prócz tego, że spotkałam się z kilkoma
ludźmi. Ledwo dochodzę do jakichś wniosków, a już okazuje się, że
w piątek w muzeum robimy podsumowującą prezentację naszych badań.
Siedzimy razem i się głowimy, co zrobić, żeby przedstawić nasze
badania w ludzki sposób, żeby trafiły do tutejszych.
Coś, co mnie fascynuje w antropologii,
to jest żywa naturalność. To co tutaj dostrzegam, prócz
największej chyba religijności, to zainteresowanie ludźmi. Wejście
do sklepu z pamiątkami kończy się owocnym, 2-godzinnym wywiadem.
Zupełnie tak jak by Ci ludzie czekali całe życie, aż z nimi
porozmawiam.
Rozmowa z rybakiem łowiącym ryby nad zalewem i ja, która siedzę przy nim
rozmawiając, wypatrując co jakiś czas czy ryba nie bierze.
Czasami czuje się wybranką w jakiś sposób, że to
właśnie ja, staje się odbiorcą tak cennych historii, które
pozostają we mnie, nawet bez mojej woli.
Teren badań wszedł mi do krwiobiegu i
prędko się nie wydostanie.
Zofia Kędziora
Topornia o poranku, fot. Z. Kędziora
Wieczorny plener nad wodą, fot. Z. Kędziora
Chcę tu zostać!
Finalne
dni na przysuskiej ziemi, ostatnie wywiady, foldery zapełnione zdjęciami i
nagraniami. Jeszcze chwila i wyjedziemy.
Trzeba powrócić do codzienności, do szarej poznańskiej rzeczywistości. Ale ja nie chcę wracać !!! Chcę tu zostać!!!
Nigdy wcześniej bym nie pomyślała, że kilka
dni na nieznanym terenie może wpłynąć na
mnie w tak dużym stopniu. Nie chciałam tu przyjeżdżać, nie potrafiłam rozmawiać
z ludźmi. Wzbraniałam się przed tym. A
teraz? Teraz pragnę tu zostać. Chcę rozmawiać z ludźmi. Pytać o ich życie,
zwyczaje i tradycje. To dzięki Przysusze, dzięki jej mieszkańcom przełamałam
się. Przekroczyłam swoją barierę, ogarniający mnie paraliż, niechęć do rozmowy
i kontaktu z obcymi. Teraz mogę z pewnością powiedzieć: Chcę zostać
antropologiem!!!
Przed przyjazdem
na teren nam nieznany, na ziemię, z której wyruszył ojciec etnografii polskiej - Oskar
Kolberg, myślałam tylko o nim. To on pierwszy
i jako jedyny nasuwał mi się na myśl, kiedy słyszałam nazwę miejscowości Przysucha. Teraz, po kilku dniach spędzonych wśród ludu przysuskiego, dniach
pełnych ciężkiej pracy, nowych wyzwań i wrażeń, mam zupełnie inne spojrzenie na
to miasto. Już nie myślę o nim przez pryzmat informacji uzyskanych na stronach
internetowych przed wyjazdem, ale widzę przede wszystkim ludzi, którzy obecnie
w nim żyją. To oni je tworzą i oni zastąpili mój pierwotny obraz Przysuchy, którego
pierwszym planem przed przyjazdem tutaj były postacie i wydarzenia historyczne.
Teraz ten obraz stanowią mieszkańcy, zaś tłem jest ich bogata historia i
tradycja.
Po kilku dniach spędzonych na ziemi przysuskiej
przychodzi mi do głowy jedna myśl: Przysucha - cudowni ludzie i wspaniały teren.
Alicja Omiatacz
Jezus Frasobliwy - wykonanie Józef Rzeka, fot. Alicja Omiatacz
Pożegnanie z Przysuchą, fot. Alicja Omiatacz
Rzeźby Józefa Rzepki, fot. Alicja Omiatacz
Koniec?
Pogoda
nie sprzyjała dziś spacerom po mieście. Padał deszcz. Idąc na umówiony wywiad,
z kapturem nałożonym tak, że zakrywał oczy, wlepiałam wzrok w chodnik i
omijałam dżdżownice leniwie spacerujące wśród kałuż. To nie był dobry pomysł,
bo trzy razy ledwo uniknęłam bardzo bliskiego i bolesnego kontaktu z
samochodami stojącymi na chodniku. Mimo ogromnej niechęci, którą spowodowało
zmęczenie i brzydka pogoda, szłam równym krokiem ku cukierni na Placu Kolberga,
w której spotkałam kilka koleżanek. Chwila odpoczynku wystarczyła, żeby ze
zdwojoną energią ruszyć wraz z koleżanką do sklepu, w którym miał odbyć się mój
wywiad. Niestety była tylko jedna pani z dwóch, które obiecały się pojawić.
Oddałam więc ją Ewelinie, która miała mniej informatorów, a sama wyruszyłam na
dalsze poszukiwania. Jest! Znalazłam! Co prawda pani nie pozwoliła się nagrać (jeszcze
nigdy tak szybko nie pisałam) ani zrobić sobie zdjęcia, ale wywiad jest. Potem
kolejny, w szkole, na 14:00. Już ostatni. Szłam na niego czując pewne
podekscytowanie: połowa pracy już będzie za mną! Po wyjściu z budynku szkoły,
mimo obficie padającego deszczu, poczułam się lekko i odzyskałam energię. Nieważne,
jaka jest pogoda, dla mnie wyszło słońce. Już koniec, udało się przeprowadzić
10 wywiadów. Teraz mogę tylko odetchnąć z ulgą. Trochę szkoda, że niedługo
opuszczę Przysuchę. Poznałam tu ciekawych ludzi, którzy urzekli mnie swoją
gościnnością i potrafili się otworzyć obcej dziewczynie. Ale czy to na pewno
koniec? Tak naprawdę to początek, początek papierkowej roboty, mnóstwo
słuchania, pisania i przeżywania tych wszystkich niesamowitych historii na
nowo.
Weronika Angielska
Czuć już Wielkanoc, fot. W. Angielska
Zwierzątka też nie boją się deszczu, fot. W. Angielska
Legenda o Przysusze
Moi rozmówcy, pytani o tutejsze legendy potrafili wymienić
tylko nazwisko – Skalska. Ostatnio przekonałem się, iż w bibliotece znajdującej
się w Domu Kultury w Przysusze, oprócz cudownych pracowników, można spotkać
wielu bardzo ciekawych ludzi. Jednym z nich była właśnie pani Skalska, która to
świeżo po promocji swojej nowej książki, zgodziła się porozmawiać ze mną o
okolicy. Pani Danuta jest cenioną za tradycyjne podejście do języka i sztuki
pisarką oraz poetką. Mnie zainteresowała swoją osobą za sprawą stworzenia
legendy. W świadomości mieszkańców nie odnalazłem samej jej treści, wszyscy zaś
pamiętali, iż to właśnie owa rozmówczyni wygrała konkurs na legendę przysuską.
Jak przyznaje sama autorka, opowieść powstała w wyniku inspiracji, wywołanej poznaniem
dziejów Przysuchy, a jej celem jest ukazanie splotu przeszłości z
teraźniejszością miasta.
Piotr Zalewski
(tekst legendy publikowany za wiedzą i zgodą p. Danuty Skalskiej)
O Grecie z
Czermina i Wojtusiu organiście
Działo się to ponad dwieście lat
temu, kiedy miasto Przysucha przeżywało okres swej świetności. Dawna osada
młodym jeszcze miastem była, świeżo przez króla Augusta III prawami miejskimi
uhonorowanym, lecz rozrastała się bujnie jak ciasto w dzieży i pyszniła się wysoką
pozycją w Staropolskim Okręgu Przemysłowym, głównie jako znakomity ośrodek
przemysłu hutniczego i metalurgicznego. A były to podówczas jakby trzy
miasteczka w jednym, z trzema rynkami, jak z trzema sercami, sterującymi
krwioobiegiem wspólnego organizmu. W trzech odrębnych światkach mieszkali tu
Polacy, Żydzi i Niemcy, których przed kilkudziesięciu laty przywiódł do dóbr
przysuskich kasztelan małogoski, pan Antoni Czermiński. Wielmoża ów w wojennym
rzemiośle się lubował, z rudy żelaza działa i moździerze wytwarzał, a po
śląskich i saksońskich specjalistach od wyrobu broni wiele sobie obiecywał.
Osada niemiecka, podobnie jak polska i żydowska, rządziła się własnymi prawami,
zachowując skwapliwie swą odmienną wiarę i obyczaje. Pięknie tu było i żyło się
rzemieślnikom jak u Pana Boga za piecem. Drewniane minimiasteczko tonęło w
zieleni ogrodów i podziwiało swą urodę, przeglądając się w lustrach licznych
stawów. W tym uroczym zakątku mieszkała szesnastoletnia Greta, córka puszkarza
Matysa, jednego z wytwórców ręcznej broni palnej. Rodzina dziewczyny zrosła się
z Czerminem jak bluszcz z oplatanym przezeń drzewem, bowiem z Saksonii
sprowadził się do świeżo powstającej niemieckiej osady jeszcze dziad Grety,
nieżyjący już kowal Hans. Greta wyróżniała się wśród rówieśnic urodą i nadzwyczajną
wrażliwością. Nie była tak praktyczna i gospodarna jak one, miała naturę
marzycielki, lubiła chodzić własnymi drogami. Rodzina patrzyła na jej inność
pobłażliwie, bowiem dziewczyna we wczesnym dzieciństwie straciła matkę.
Faworyzował ją rozkochany w córce ojciec, hołubili dwaj starsi bracia. Choć
często uciekała z kuchni do ogrodu, by w głębi zielonego królestwa zatonąć w
swych marzeniach i tęsknotach, chłopcy z Czermina kochali się w niej na zabój i
każdy chętnie by ją poślubił. Spędzały im sen z powiek jej oczy, błękitne jak
chabry w zbożu, olśniewał masywny, złocisty warkocz owinięty wokół głowy niczym
wieniec z pszenicznych kłosów, zniewalał
uśmiech pełen miłości do świata. Ojcu dziewczyny najbardziej przypadł do gustu
czeladnik krawiecki Joachim, który wkrótce własny warsztat otworzyć zamierzał.
Zamożny był, urodziwy, dla ludzi wyrozumiały i serdeczny. Matys miał nadzieję,
że przy takim małżonku Greta wydorośleje, spoważnieje, stanie się serdeczną
żoną i matką. Joachim często zachodził do domu Matysa, wodził za córką
gospodarza pełnymi uwielbienia oczyma i z gotowością ożenku się deklarował.
Ojciec nie chciał jednak dziewczyny przymuszać, a ona, choć zalotnik był jej
dość miły, nie decydowała się na ostateczną odpowiedź. Miała bowiem wywołujące
drżenie serca przeczucie, że kto inny jest jej pisany i że jej przyszły dom
znajduje się poza Czerminem. Szukała w sobie i w otoczeniu znaków, które by ją
naprowadziły na ślad miłości jej życia. Rozmiłowana w matce naturze jak w
świętym wspomnieniu własnej, tak słabo pamiętanej rodzicielki, przytulała się
do przydrożnych drzew, próbując zrozumieć zawarte w ich szumie przesłania,
ostrzeżenia, przepowiednie. Któregoś dnia cała zmieniła się w radosne
zdumienie, gdy z rozkołysanych wiatrem gałęzi starego dębu wydobył się piękny
śpiew mężczyzny. Pieśń bez słów wsiąkała kroplami słodyczy w głąb jej duszy, aż
stopiła się z muzyką liści. Innym razem ukazała się Grecie w napełnionym
gwiazdami stawie twarz młodzieńca o falujących, jasnych włosach i błękitnych
oczach. Wydawał się do niej podobny. Jakby byli dwiema połówkami tego samego
jabłka. Wizja rozpłynęła się w wodnych zmarszczkach, lecz Greta teraz jeszcze
częściej znikała z domu, a strapiony przyszły majster Joachim powoli tracił
nadzieję na poślubienie coraz bardziej oddalającej się od niego panny. Którejś
nocy objawiło się dziewczynie niezwykłe zjawisko senne. Była to piękna pani w
pąsowej sukni, granatowym płaszczu i złotej koronie na głowie. Serce Grety
zabiło żywiej pod powłoką snu… Czyżby to zmarła matka wyciągała do niej ręce?
Tak naprawdę pani ta nie była specjalnie do matki dziewczyny podobna. Może
Grecie nieboszczkę przypominał ciepły owal twarzy ujrzanej we śnie kobiety, a
może pełna troski dobroć świecąca w jej oczach… Pewnym było jednak, że
półsierota poczuła promieniowanie macierzyństwa i obudziła się wczesnym rankiem
radosna jak skowronek. Tego dnia coś Gretę wygnało z Czermina. Wiedziona
niedającym się wyciszyć głosem wewnętrznym powędrowała do Urszulina, części
Przysuchy zamieszkiwanej przez ludność polską. Bywała tam w dzieciństwie,
bawiła się z polskimi rówieśnikami i poznawała ich mowę, lecz kiedy zaczęła
dorastać, ojciec i bracia zazdrośnie trzymali ją w Czerminie, jakby się czegoś
podświadomie obawiając. Od kilku lat ojciec nie pozwalał jej sobie towarzyszy,
kiedy udawał się na polską stronę w interesach, czego jej dawniej nie odmawiał.
Była niedziela. Wczesnojesienny dzień płonął złotem i czerwienią. Greta ujrzała
ciągnący do kościoła orszak weselny i przyłączyła się do niego. Usytuowany na
wzgórzu, nowiutki obiekt sakralny dominował nad zabudową miasteczka. Ufundowała
go pani Urszula z Morsztynów Dembińska, której imieniu zawdzięczała swą nazwę
polska część Przysuchy. Greta nigdy nie była w katolickiej świątyni i teraz
zachwycona podziwiała urodę jej wnętrza. Bogata kolorystyka, mnogość rzeźb i
obrazów- wszystko to wywołało falę uniesień, jakich mieszkanka Czermina nie
doświadczyła w surowym wnętrzu ewangelickiego domu modlitwy. Przycupnęła w
ławce i nagle nieomal krzyknęła, przyjrzawszy się umieszczonemu w bocznej nawie
obrazowi. To była pani z jej snu! Ta sama twarz, szaty, korona! Tylko w
widzeniu sennym pojawiła się sama, a tu trzymała w objęciach ukoronowane
dzieciątko ze złotym, dużym krzyżem w drobniutkich rączkach. Greta domyśliła
się, że obraz przedstawia Matkę Jezusa Chrystusa, która w jej wyznaniu nie była
otaczana szczególną czcią, i uświadomiła sobie wyjątkowe znaczenie tajemniczego
snu. Zapewne zwiastował jakieś ważne wydarzenia w jej życiu. Wydał jej się
teraz nieomal cudem. A po chwili to, co było Grecie pisane, zaczęło stawać się
rzeczywistością. Kiedy młoda para zbliżała się do ołtarza, świątynię wypełnił
ten sam tenor, który dziewczyna usłyszała w konarach dębu. Pieśń dla nowożeńców
zdawała się dosięgać niebios, a Greta odwróciwszy się, ujrzała na chórze smukłą
sylwetkę młodzieńca ze złotą, falowaną czupryną. Po nabożeństwie, kiedy
półprzytomna wyszła z kościoła, dostrzegła wlepione w nią błękitne oczy młodego
kantora- tak podówczas nazywano organistę. Pierwsze spotkanie oczu młodych
zapoczątkowało wielką miłość. Greta coraz częściej wymykała się do katolickiej
świątyni, by na dziedzińcu kościelnym zobaczyć się z Wojtusiem organistą.
Protegowanym pani Urszuli Dembińskiej, która go wykształciła, odkrywszy
muzyczny talent syna przysuskiego handlarza końmi. Młodzi siadywali na
przykościelnej ławce i trzymając się za ręce, mówili o swojej miłości i
przyszłym ślubie. Rychło jednak wieść o głębokim uczuciu chłopca i dziewczyny
dotarła do uszu ich rodzin. Oburzali się rodzice Wojtusia, dąsał ojciec Grety,
którego bolało również to, że ukochana jedynaczka oszukiwała go, tłumacząc swe
znikanie z domu łazikowaniem po ogrodach.
-Czyż to polskich urodziwych
dziewcząt wokół mało?- dręczyli młodego kantora ojciec i matka. - Niemkę chcesz
brać, córkę jakiegoś lutra, bezbożnika?
Ojciec Grety wypominał córce, że
chce zdradzić swą wiarę, opuścić najbliższych, stare obyczaje podeptać. Wówczas
błękitne oczy Grety zamieniały się w jeziora płaczu, dziewczyna zaczęła chudnąć
i chorować. Wojtuś zamknął się w sobie, błąkał się samotnie po polach, do
rodziców prawie się nie odzywał. Widząc nieszczęście młodych, starsi ustąpili.
Greta i Wojtuś spacerowali uśmiechnięci to po polskim, to po niemieckim
ryneczki jako oficjalni narzeczeni, a potem wzięli ślub w kościele katolickim.
Młoda Niemka bez żadnych oporów odstąpiła od swego wyznania, gdyż była
przekonana, że ta miłość ponad życie jest darem Matki Boskiej i spełnieniem
woli jej własnej mamy. Greta z Czermina i Wojtuś organista przeżyli wspólnie
wiele szczęśliwych lat. Dochowali się licznego potomstwa i stanowili wzór
przykładnej pary małżeńskiej. Ich związek zapoczątkował proces polonizacji
mieszkańców Czermina, bo oto coraz więcej dziewcząt z niemieckiego miasteczka
poślubiało chłopców z Urszulina i wielu czermińskich młodzieńców szukało żon po
polskiej stronie. Krew germańska wsączyła się do słowiańskiego krwioobiegu, a
po mieszkańcach Czermina pozostały w Przysusze i okolicach tylko nazwiska- Frydrych,
Szubert, Najman. Ponoć w miejscu dawnego niemieckiego rynku, na placu Kardynała
Wyszyńskiego, gdzie w wyniosłej figurze króluje Matka Boska, przysuszanie-
nocne marki widują czasem późną porą dziwną parę- kobietę i mężczyznę w
strojach z dawnej epoki. Piękni, podobni do siebie jak dwie połówki jabłka,
siedzą przytuleni na ławeczce wśród klonów, uzmysławiając współczesnym, że miłość
jest wiecznie młoda i nieśmiertelna.
Danuta Skalska
Subskrybuj:
Posty (Atom)